Przepis | Strona główna | Blog | Bogactwo smaków kuchni kalifornijskiej
Bogactwo smaków kuchni kalifornijskiej

Bogactwo smaków kuchni kalifornijskiej

Kalifornia, nazywana też „Sunshine State” (Słonecznym Stanem), ma dwa oblicza. Jedno to wielkie metropolie, jak Los Angeles czy San Francisco. Drugie to olśniewająca i monumentalna przyroda oraz małe miasteczka mające urok jak z amerykańskich filmów drogi. Kuchnie tych dwóch światów też się trochę różnią. W pierwszej prym wiodą „smoothie bowls”, „avocado toasts” (podobno tutaj wynalezione) i propozycje „gourmet” znanych szefów kuchni.

Bogactwo smaków kuchni kalifornijskiej

Druga to raczej tygiel kulinarny wielu narodów, które przybywały na te tereny od zarania dziejów. Wspólne jest jedno – i w wielkomiejskiej, i w małomiasteczkowej kuchni kładzie się nacisk na świeże, rodzime produkty, według filozofii „farm to table”, czyli z farmy prosto na stół. Ta świeżość i lokalność to swoisty ex libris kalifornijskiego jedzenia. Dzięki nim sukces odniosły takie sławy jak Alice Waters czy Nancy Silverton. Przyjazny klimat sprzyja uprawie owoców i warzyw: słynnych pomarańczy, awokado, brzoskwiń, migdałów i rodzynek.

Należy wiedzieć, że Kalifornia (zgodnie z blogiem USAcorp) wchłonęła kuchnie wszelkich nacji, które do niej przybywały i osiedlały się, często dodając do tradycyjnych receptur jakiś zaskakujący element czy upraszczając przygotowanie. Dynie i fasole uprawiane były już przez Indian. Wraz z upolowanym mięsem i chlebem na zakwasie („sourdough”), przywiezionym przez zapobiegliwe kobiety ze Starego Kontynentu, były podstawą wyżywienia pionierów w czasie gorączki złota. Niebagatelny był i jest wpływ kuchni amerykańskiej. Kalifornia to zagłębie „burritos”, „fish tacos”, „quesadillas” (pszennych tortilli z serowym nadzieniem”) oraz przepysznych „chiles rellenos” (nadziewanych serem, panierowanych i krótko obsmażanych papryk).

Fala emigrantów z Azji przywiozła ze sobą chińskie dania z woka i japońskie „sushi”. To ostatnie przeszło mocną ewolucję. Kalifornijczyków nie zachwycało jedzenie surowej ryby, a wodorosty nori odwijali z ryżu. Sprytni japońscy kucharze zaczęli więc robić „uramaki sushi”, w których algi są w środku, a ryż na wierzchu. Zamiast surowych ryb używali gotowanego mięsa kraba lub paluszków krabowych, dodając jeszcze awokado, z którego Kalifornia słynie, oraz świeże ogórki. Tak powstało „California sushi roll” – dziś klasyk lokalnej kuchni.

Amerykańskie dążenie do wygody i jedzenia na wynos spowodowało jeszcze jeden zwrot – powstało „sushirrito” – sushi w wersji maxi zawijane jak „burrito”, które jada się bez pałeczek, trzymając w ręce. Również pizza zyskała tutaj kalifornijski sznyt. Zaczęto bowiem używać nieortodoksyjnych składników. A to kawałków pieczonego kurczaka, koziego sera i sosu barbecue zamiast pomidorowego, a to wędzonego łososia, kwaśnej śmietany, kaparów i koperku (tzw. „Jewish pizza”). Te pizze mają w sobie fantazje i są bardzo popularne w Kalifornii.

Spędzający czas na świeżym powietrzu i dbający o linię mieszkańcy Kalifornii nie mogą się obejść bez sałatek. Jedną z nich wymyślono nie gdzie indziej niż w Hollywood. „Cobb salad” jest elegancko podawana – składniki leżą oddzielnie, tworząc kolorowe pasma. Czegóż tu nie ma: ser pleśniowy, pomidory, pieczony kurczak, awokado, no i oczywiście bekon. Skoro sałatki, to muszą być też sosy. I tutaj słoneczny stan ma się czym poszczycić. Lokalnym pomysłem jest robiony na maślance „ranch dressing” oraz „green goddess sauce”, czyli sos zielonej bogini.

Ten ostatni wymyślono w Palace Hotel w San Francisco i stał się niezbędnym elementem na kalifornijskich przyjęciach. Ma w składzie mnóstwo świeżej zieleniny (jak nazwa wskazuje), „anchovies”, sok cytrynowy, kwaśną śmietanę i majonez. Obecnie zamiast tych dwóch ostatnich składników częściej dodaje się awokado i oliwę extra vergine. Na piknik w parkach narodowych łatwo się tu zaopatrzyć. Możemy się na przykład skusić na kanapki z chleba na zakwasie z pastą z tuńczyka i sałatą z dodatkiem marynowanych papryczek jalapeno oraz ogórków. Dla chętnych jest też typowo eklektyczny zestaw: „fried chicken”, panierowane paluszki z mozzarelli (wpływy włoskie), „quesadillas” i nadziewane, obsmażane papryki (wpływy meksykańskie) oraz sosy: salsa, barbecue i obowiązkowy „ranch”.

Kiedy zatrzymamy się tu na przykład w hotelu, możemy zjeść własnoręcznie pieczone gofry. Z dozownika bierze się ciasto i wlewa do gofrownicy, na to syrop klonowy. Chętni mogą także skosztować bajgle z serkiem Philadelphia i wędzonym łososiem.

Należy wiedzieć, że stara część Sacramento (stolicy Kalifornii) wygląda trochę jak z westernu. Jeżdżą dorożki, domy mają werandy i podcienie dookoła. Możemy usiąść w cukierni żeby zjeść „pie”. Wyrób jest znaczący. Z jabłkami, jagodami, „black bottom pie” (czekoladowy, budyniowy krem na spodzie, a wyżej biały mus – to oficjalny stanowy paj Kalifornii), brzoskwinie, „banana cream pie” (krem waniliowy, bita śmietana i banany). W sklepie Old Sacramento Candy Barrel dziesiątki rodzajów cukierków wypełniają stare beczki po whisky, a na ściankach wiszą psychodeliczne, kolorowe, spiralnie zwijane lizaki.

W Wells Fargo Museum znajdziemy dawne zdjęcia z czasów gorączki złota, a nawet ekspozycję zarodków złota znalezionych w pobliskich rzekach. Są również zabytkowe plakaty z 1875 roku, rozklejane w poszukiwaniu rabusiów wozów pocztowych i obiecujące w nagrodę 250 dolarów. Okna i balustrady balkonów są misternie zdobione, na starym dworcu kolejowym Sacramento Southern Railroad stoi pociąg gotowy do odjazdu, a na nabrzeżu parowy statek. Na południowy wschód od miejscowości leży odrestaurowane westernowe miasteczko, tzw. Columbia State Historic Park. Mamy tu saloon, w banku podawane są aktualne ceny za uncję złota, stomatolog reklamuje najlepsze protezy, a do tego małego sklepiku przychodzą dzieci po kawałki słodkiego „fudge” (po konsumpcji przyda się wspomniany wcześniej dentysta).

Zostaw komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*